I.
To była chwila słabości. Od
młodości lubiłam włóczyć się bez celu po rozległych
przestrzeniach, często w deszczu i wietrze. Tamtego wieczoru nogi
same doprowadziły mnie na skraj miasta. Było już ciemno, padał
mokry śnieg. Zmarznięta, przypomniałam sobie o mieszkającej tam
znajomej. Licząc na szklankę gorącej herbaty, zapukałam do jej
drzwi.
W ciepłym, rozświetlonym domu
powoli rozgrzewałam się. Pijąc herbatę obserwowałam małego
kocurka żwawo wędrującego po podłodze. Jego lśniące
biało-czarne futerko oraz ufna beztroska dodawały domowi jeszcze
więcej ciepła. Piłam herbatę, prowadziłam wzrokiem za tym
ciekawym otoczenia stworzonkiem, i serce mi topniało.
Kiedy więc znajoma spytała, czy
nie chciałabym wziąć do domu tego kocurka, odpowiedziałam, że
tak. Ustaliłyśmy, że zgłoszę się po niego za parę tygodni, aby
mógł w międzyczasie nieco zmężnieć pod opieką swej mamy. Po
powrocie do domu zaczęłam żałować swojej decyzji, ale skoro
słowo się rzekło, w oznaczonym terminie kocurek zamieszkał ze
mną w moim ówczesnym mieszkaniu, na piątym piętrze wieżowca.
*
Nadanie mu
imienia Solo wydawało się oczywiste. Mieszkałam sama i Solo też
był sam. Urodził się jako jedyny kociak w miocie. Dodatkowo cudem
uniknął zagłady po urodzeniu. Znajoma była już zmęczona
szukaniem domu dla kolejnych dzieci swojej kotki, więc tym razem
postanowiła zaraz po okoceniu kocięta potopić.
Mama mojego kocurka była kotką niezwykłą. Inteligentna i zrównoważona, korzystała z dużej swobody. Znajoma mieszkała na parterze i zawsze zostawiała w oknie otwarty lufcik, przez który kotka mogła wchodzić i wychodzić kiedy chciała.
Mama mojego kocurka była kotką niezwykłą. Inteligentna i zrównoważona, korzystała z dużej swobody. Znajoma mieszkała na parterze i zawsze zostawiała w oknie otwarty lufcik, przez który kotka mogła wchodzić i wychodzić kiedy chciała.
Solo był jej
ostatnim dzieckiem, i jak nigdy przy poprzednich miotach, wydała go
na świat w całkowitej tajemnicy przed domownikami. Kiedy znajoma
odkryła kocię w nieużywanej wersalce, Solo był już za duży,
żeby go unicestwić. A potem zjawiłam się ja.
*
Nazwanie
kocurka imieniem Solo było dodatkowo uzasadnione moim kocim trybem
życia. Całymi dniami nie było mnie w domu. Po pracy wędrowałam
po mieście, odwiedzałam licznych w tamtych czasach znajomych lub
moją Mamę mieszkającą w naszym starym mieszkaniu. Do domu
wracałam dopiero na noc.
Solo spędzał
więc całe dnie sam, zaopatrzony w jedzenie, picie oraz zabawki.
Wieczorami szaleliśmy we dwójkę po całym mieszkaniu – moja ręka
zamieniała się w towarzysza zabaw dla mojego kocurka. Solo walczył
z nią, odbijał się od niej do skoku pod sufit, spadał na nią z
wyskoku. Następnego dnia rano wychodziłam do pracy z przedramieniem
podrapanym na całej długości, a Solo znowu cały dzień czekał na
mój powrót.
Solo często
zawstydzał mnie swoim zrównoważonym charakterem. Zdarzało mi się
wpaść w szał i dać mu porządnie w skórę po kolejnym obsikaniu
książek lub czasopism. On jednak nigdy nie odpowiedział na mój
atak drapnięciem, czy choćby pokazaniem pazurów lub prychnięciem.
Patrzył mi w oczy z tak spokojnym zdziwieniem („A ty co tak się
wściekasz?”), że przy najbliższej okazji spowiadałam się ze
swojej reakcji w stosunku do niego. Swoim spokojem Solo przywoływał
mnie do porządku i uczył panowania nad wybuchami złości. Był
radością i był wyrzutem sumienia. Powoli stawał się też
kłopotem.
II.
Zostawianie
Solo samego w domu na całe dnie wydawało się coraz bardziej
bezsensowne. Po pół roku zaczęło też stawać się coraz bardziej
kłopotliwe. Nie mam jednak w zwyczaju wycofywać się z podjętych
zobowiązań. Nie zamierzałam więc w żaden sposób pozbywać się
go. Nie wyobrażałam też sobie wystawiania Solo na niepewny los
przez wciskanie go komuś na siłę.
Święta Solo
spędzał wraz ze mną u mojej Mamy. Kiedy minęła nasza pierwsza
Wielkanoc, zapakowałam Solo do koszyka i wsiadłam z nim do
taksówki. Do domu wiózł nas elegancki mercedes. Nagle Solo
cichutko zamiauczał.
- O, wiezie pani kota.
- Tak, jest w koszu wyścielonym
folią. Nie narobi panu szkody.
- Nie o to mi chodzi. Nie myślała
pani, żeby się go pozbyć?
- Jak to – pozbyć?
- Chętnie bym go wziął.
Taksówkarz powiedział to tak
poważnie, że zaczęłam przyglądać się mu podejrzliwie. Były to
lata osiemdziesiąte, wszystkiego brakowało, ale nie słyszałam o
deficycie kotów.
- Nie zamierzam się go pozbywać.
- Miałby u mnie bardzo dobre
warunki: nowiutki dom za miastem, duży ogród, dookoła łąki,
pola, lasy...
- Ale ja nie chcę go
oddawać.
Trudno mi było
wyobrazić sobie ten koci raj. Natomiast widziałam już mojego Solo
w postaci wyprawionego futerka rozgrzewającego korzonki tego pana.
- No i jak? Namyśliła się
pani?
- Już panu powiedziałam. Nie
oddam kota.
- Dzieci bardzo by się
ucieszyły...
- Dzieci?
- Tak, nasz poprzedni kot poszedł
gdzieś i nie wrócił. Cała rodzina płacze teraz po nim.
- Nie, proszę pana. Ja swojego
kota nie oddaję.
Dlaczego
akurat Solo? Mało to kotów dokoła? Przecież go nawet nie widział.
I jeszcze te dzieci - wiem, jak dzieci potrafią traktować
zwierzęta.
- Nie ma mowy, kota na pewno
nikomu nie oddam.
- W porządku. Gdyby się pani
jednak kiedyś namyśliła, tu jest moja wizytówka. Proszę tylko
zadzwonić, a ja od razu po niego przyjadę.
Siłą wepchnął mi do ręki
wizytówkę, kiedy płaciłam za kurs. Podczas całej rozmowy
taksówkarz nie zadał żadnego pytania dotyczącego kota, na którym
mu tak zależało. Również wtedy, gdy wysiadałam, nawet nie
spytał, czy mógłby go obejrzeć.
*
Wizytówka przydała się już
dziesięć dni później, gdy po powrocie z pracy do domu zastałam
wszystkie swoje płyty gramofonowe rozrzucone po podłodze. Pod moją
nieobecność - w sposób niezwykle metodyczny - powyjmował je ze
stojaka, następnie wydłubał z kopert i wydrapał z plastikowych
koszulek. Zadrapania na czarnych krążkach wskazywały, że potem
próbował odtwarzać je przy pomocy swoich pazurków.
Tym razem nie
wpadłam w złość, jak zdarzało się wcześniej, gdy w typowy dla
kocurka sposób próbował zawłaszczyć dla siebie moje książki
lub czasopisma. Spojrzałam na pokój usłany płytami, potem na
kręcącego się wśród nich Solo i bardzo spokojnie poinformowałam
go o swojej decyzji: - Sam tego chciałeś. - I chyba tak właśnie
było, że to sam Solo podjął decyzję o zmianie domu.
Odszukałam wizytówkę,
zadzwoniłam i umówiłam się na przekazanie kota w najbliższą
niedzielę. Zapowiedziałam, że sama dostarczę go na miejsce.
Chciałam na własne oczy sprawdzić, jak wygląda ten obiecany raj.
III.
W niedzielę rano spakowałam
wszystkie rzeczy mojego kocurka, jego samego włożyłam do kosza i
wyruszyłam na peryferie miasta, gdzie mieszkał taksówkarz. Dwa
poprzednie dni należały do Solo. Niczego mu nie zabraniałam, za
nic nie strofowałam. Bałam się o jego przyszłość, więc w
modlitwie gorąco polecałam go opiece św. Franciszka z Asyżu.
Wszystko było tak, jak obiecywał
taksówkarz. Duży nowy dom z ogrodem, z dala od innych zabudowań,
otoczony polami, łąkami i lasami. Przyjęła mnie bardzo
sympatyczna żona taksówkarza. Przy kawie opowiedziałam jej
historię Solo. W międzyczasie wróciły z porannej mszy dzieci. Syn
i córka gospodarzy zrobili na mnie jak najlepsze wrażenie.
Przekazanie kotka przebiegało w
tak rzeczowej atmosferze, że zaskoczeniem dla mnie samej były łzy,
które nagle zaczęły płynąć mi z oczu. Siedziałam i płakałam.
Nie było we mnie żadnych ckliwych uczuć, żadnego sentymentalnego
rozpamiętywania, tylko te łzy, których nie byłam w stanie
powstrzymać.
Kiedy zużyłam wszystkie
chusteczki higieniczne, pani domu położyła przede mną stertę
ligniny: - Proszę nie płakać. Będzie mogła go pani odwiedzać co
niedzielę. - Propozycja była bardzo miła, ale przecież nie po to
oddaję kota, żeby potem co tydzień składać mu wizyty.
Korzystając z okazji zapowiedziałam jednak, że będę chciała
zobaczyć Solo jeszcze raz za kilka miesięcy. Zależało mi na
możliwości sprawdzenia, jak mu się wiedzie na nowym miejscu.
*
Kiedy trzy miesiące później,
pod pretekstem pokazania kotka mojej chrześniaczce, złożyłam
wizytę taksówkarzowi i jego rodzinie, Solo traktował mnie jak
powietrze, a ja również nie szukałam z nim kontaktu. Wyglądał
bardzo dobrze, czuł się pewnie na swoich włościach, powoli
wyrastał na prawdziwego kocura.
W następnych latach zdarzało
się, gdy szłam ulicą, że przejeżdżająca obok taksówka
zwalniała, a kierowca wychylając się przez okno wykrzykiwał w
moją stronę: - U Solo wszystko w porządku! - A potem już nikt
nie zatrzymywał się, żeby przekazać mi ten komunikat.
Wiele lat później odprowadzałam
grupę osób wyjeżdżających na wycieczkę zagraniczną. Kiedy
przyszłam na miejsce zbiórki, autobus był już podstawiony, a
kierowca wyjaśniał coś zebranej grupce turystów. Podeszłam do
niego i podając rękę spojrzałam mu uważnie w oczy: - Solo? - Rozpoznał mnie i uśmiechnął
się: - Solo!
Solo nie żył od paru lat. Dane
mu było przeżyć długie, szczęśliwe kocie życie wśród pól,
łąk i lasów. Wyrósł na kocura dorodnego i walecznego. Był kotem
bardzo łownym i bardzo płodnym. Z czasem w posiadłości jego
gospodarzy zamieszkały inne koty, jednak do końca swych dni jedynie
Solo miał wstęp do domu. Kiedy zestarzał się i stracił siły,
kiedy stracił również zęby i miał poważne kłopoty z jedzeniem,
ludzie, z którymi dzielił swoje kocie życie, zdecydowali się
zakończyć je usypiającym zastrzykiem.
*
A ja? Po raz kolejny w życiu –
po prawie narzeczeństwie, które nie skończyło się małżeństwem –
zrozumiałam, że moim przeznaczeniem jest samotność. Od bliskich
ludzi, od udomowionych zwierzątek, nawet od roślin w doniczkach [Roślina doniczkowa].
Samotność serca [Klauzura].
W przeszłości, kiedy mówiłam,
że jestem osobą samotną, widziałam na twarzach rozmówców
zakłopotanie („Ach, stara panna...”). Ostatnimi czasy reakcje
bywają wręcz entuzjastyczne: - Singielka? Super! - Nie, nie jestem
singielką - bo to ideologia. Nie czuję się też starą panną - bo
w ogóle nie czuję się stara. Sola – oto kim jestem: Sola ad Solum.
07.04.2008
KOMENTARZE - tutaj
.