ODLOT
1985.
Koniec sierpnia. Piąta rocznica tamtej nadziei i odczuwalny ciężar
kolejnego roku po wprowadzeniu stanu wojennego. Kraj w stanie
głębokiego letargu. Mroczna beznadzieja peerelu. Wszechogarniająca
nierzeczywistość. Szarobura wegetacja.
Lotnisko
w Toronto. Po dwumiesięcznym pobycie u rodziny wracam do kraju.
Ogólne zdziwienie, że jednak. A we mnie tylko niepokój, że z
jakichś powodów tam, na miejscu, mogą mi nie pozwolić wrócić,
że mogą cofnąć z granicy. Nie wyobrażam sobie życia poza
Polską. To tam dzieje się moja historia. Również ta osobista. Do
niej wracam.
Lato
w Kanadzie to był głęboki oddech, zaczerpnięcie świeżego
powietrza, nasycenie wzroku światłem słońca i bezkresem pogodnego
nieba. Słońce towarzyszyło mi każdego dnia, ożywiało duszę i
rozgrzewało ciało. No i ta wygoda życia, dobrobyt i porządek,
życzliwość ludzi.
Kanadę
zapamiętam jako kraj, nad którym nigdy nie zachodzi słońce [Kanada, czyli pomarańcze przeciw dolarom]. Teraz
też nie zawiodło. Jest, aby mnie pożegnać. Samolot wzbija się w
niebo rozgrzane złocistym słońcem. Cały czas, aż do
niespodziewanej granicy dnia, lecimy w pełnym słońcu. Nad nami
złoto słońca, pod nami zieleń lasów.
NOC
Noc
staje się nagle, o wiele za wcześnie, jeśli czas mierzyć
zegarkiem. Nie ma strefy zmierzchu. Światło w jednej chwili
przemienia się w najgłębszą ciemność. Przedsmak powrotu.
Silniki
samolotu pracują równomiernie. Zaskoczeni nocą pasażerowie
cichną, odpływają w zadumę, powoli zasypiają. Nie lubię latać
samolotami. Za wysoko, za daleko od bezpiecznej podpory ziemi. A tu
jeszcze świadomość bezmiaru oceanu, nad którym właśnie lecimy.
Sześć godzin nad tą ciemną głębią. Ale cóż, nie ma innej
drogi.
W
Warszawie wypełnionej brudnym smogiem będę czekać jeszcze kilka
długich godzin na zatłoczony pociąg. Po przyjeździe do centrum
miasta pójdę na spacer w poszukiwaniu dobrej kawy. W cieniu
ponurego gmaszyska Partii skręcę z Alei Jerozolimskich w smutny
Trakt Królewski. Dopiero na Starym Mieście zaryzykuję zamówienie
kawy. Niestety, tam też będzie tylko wodnista lura. Umartwianie
zmysłów.
Niedługo
po powrocie lekarz zdiagnozuje u mnie objawy depresji, a ja odmówię
leczenia psychiatrycznego. Ktoś mi poradzi, żeby zażywać magnez.
Farmaceuci będą mi odsprzedawać spod lady tlenek magnezu, używany
do produkcji leków. Nafaszeruję się tlenkiem magnezu tak, że
wybuch w elektrowni w Czarnobylu kilka miesięcy później nie będzie
mi straszny.
Rok
1986 przyniesie zmiany na Kremlu. Następny rok przyniesie
zawirowania w moim życiu osobistym. Rok później zacznę
przemyśliwać o założeniu własnej firmy. Potem będą strajki,
rozmowy Okrągłego Stołu, pierwsze wolne wybory.
ŚWIATŁO
Lot
Toronto - Warszawa przebiega bez zakłóceń. Pogoda sprzyja podróży.
Wyjeżdżając z kraju wiedziałam, że wrócę, i że trzeba będzie
na powrót zanurzyć się w bagnie beznadziei, że znowu będzie mi
brakować powietrza, że znowu będę się dusić. Noc nad
Atlantykiem to dobre przygotowanie do powrotu.
Nie
śpię. Rozmyślam. Nagle po lewej stronie, w oknie samolotu,
zauważam wyraźne światło. Samotny jasny punkt na tle czarnego
nieba. Obserwuję go przez dłuższy czas. Spostrzegam, że ten
świetlisty punkt porusza się! Inny samolot? UFO? Co to jest?
Rozglądam się po samolocie. Nikt nie wykazuje najmniejszego
zainteresowania tym, co dzieje się w ciemnych czeluściach okien.
Przez
długi czas bacznie obserwuję światełko na ciemnym niebie. Nagle
widzę, że ono zaczyna tańczyć! Jasny punkt przybliża się i
oddala, raz jest wyżej, raz niżej. Zupełnie tego nie rozumiem.
Gwiazdy są statyczne, samoloty nie tańczą na niebie. Czy pilot też
to widzi?
Taneczny
spektakl trwa dość długo. Teraz już tylko od czasu do czasu
zerkam przez okno, żeby sprawdzić, czy światło to nadal świeci w
ciemności. W pewnej chwili zauważam, że taniec światła zakończył
się. Świetlisty punkt zamarł w bezruchu oczekiwania. Oczekiwania -
na co?
I
w tym momencie, w jednej chwili, moje światełko wybucha wielką
tarczą słońca. Słońce, które wschodzi na linii rozdzielającej
noc i dzień, wszystko zaćmiewa swoją jasnością. Noc w mgnieniu
oka znika. Znika też jej świetlny towarzysz.
DZIEŃ
Samolot
wlatuje w pełny dzień. Kończy się lot nad oceanem, w świetle
słońca widać zarys brzegów Europy. Jesteśmy coraz bliżej domu.
Jeszcze Bałtyk i już lecimy nad Polską. Chmury gęstnieją, robią
się coraz bardziej brudne. Kiedy zbliżamy się do miejsca
przeznaczenia, Warszawę ledwo widać przez szarość powietrza.
Samolot schodzi do lądowania.
Już
na płycie lotniska zatrzymuję jednego z pilotów naszego samolotu.
Pytam o światło w czasie lotu nad Atlantykiem. Jest zmęczony, ale
bardzo grzecznie odpowiada, że to była jutrzenka, gwiazda zaranna.
Na to ja, zdziwiona : - Ale ona tak radośnie tańczyła! - Patrzy mi
uważnie w oczy i poważnie mówi: - Ona tak zawsze.
Popękany
beton płyty lotniska, w oddali odrapany budynek portu lotniczego,
rozklekotany autosan wiezie nas do kontroli paszportowej.
Jutrzenko,
Gwiazdo Zaranna! Módl się za nami!
16.12.2007
KOMENTARZE - tutaj
DODATKOWO - [Jeszcze Polska]
.