I.
To
było na przełomie szkoły podstawowej i średniej. Niepostrzeżenie
dla siebie samej odeszłam od Kościoła. Zanegowałam wiarę, w
której zostałam ochrzczona, zanegowałam jakąkolwiek religię,
byłam bliska zanegowania istnienia Boga. Zaczęłam żyć tak, jakby
Boga nie było.
Dziś
wiem, że sam Bóg dopuszcza takie odejścia, abyśmy mogli powrócić
do niego w sposób dobrowolny i dojrzały. W moim wypadku drogę
powrotu stanowiło młodzieńcze poszukiwanie Prawdy. Ze swojej
korespondencji do Rodziców z okresu studiów mogłam po latach
zorientować się, jak blisko Bóg mnie w tym poszukiwaniu
doprowadził do Siebie [List miłosny].
Uderzenie
ze strony Boga przychodzi niespodziewanie i gwałtownie. Umiera
Ojciec. Zgon następuje nagle, Tata umiera w domu. W kilkanaście
minut po Jego zgonie, zanim jeszcze przyjechali ludzie z zakładu
pogrzebowego, już wiem, że po drugiej stronie śmierci jest życie.
Niczego nie widząc, jednak widzę. Wiem, że Ojciec żyje, chociaż
Jego zwłoki leżą tuż przede mną, bez życia.
Uświadamiam
sobie, że ja również kiedyś przekroczę granicę śmierci. W
jakiej wewnętrznej kondycji przejdę na drugą stronę? Moje
dotychczasowe życie legnie w gruzach. Rozpada się moje zadufane w
sobie ego. Nadchodzą miesiące ciemności, z których wyprowadza
mnie jakieś wewnętrznie doświadczone światło. Nie potrafię
nazwać tego światła. Wiem jedynie, że zawiera w sobie pokój i
dobro, które stają się też moim udziałem.
Zaczynam
szukać domu dla tego czegoś nowego we mnie. Czuję, że pokój i
dobro, które się we mnie zrodziły, rozmywają się w codzienności.
Czuję, że je tracę. Zaczynam szukać religii. Kościół, w którym
zostałam ochrzczona jest ostatnim miejscem, w którym szukałabym
Boga.
*
Jakąś
namiastkę wiary stanowi zainteresowanie się psychotroniką. To, co
zrodziło się we mnie nie znajduje tu jednak domu. Szukam dalej.
Robię przegląd różnych religii. Wierzenia starożytnych Greków i
Rzymian. Czemu nie? Mity znam lepiej niż Ewangelię. Może dawne
wierzenia moich braci Słowian?
Któregoś
dnia biorę udział w rozmowie o szczęściu. Znajomy Anglik nazywa
mnie buddystką. Zaprzeczam. Nie jestem buddystką. Ja tylko mówię
czym dla mnie jest szczęście. Znowu zaczyna z tym swoim buddyzmem.
Chcę mu powiedzieć, że jestem chrześcijanką, i żeby się
odczepił. Ja tylko mówię o szczęściu. Nie mogę jednak użyć
tego sposobu na uciszenie go. Nie jestem przecież chrześcijanką.
Na odchodnym jeszcze raz słyszę tryumfalne: - You are a Buddhist!
Myśl
o buddyzmie wraca kilka miesięcy później. A może jednak jestem
buddystką? Co to jest, ten buddyzm? W Londynie zaopatruję się w
kilka książek. Muszę się w tym wszystkim dobrze zorientować.
Wracam do kraju zaopatrzona w lektury: buddyzm, zen, hinduizm, islam,
judaizm. Chrześcijaństwo mnie nie interesuje.
Nie
przeczytam ani jednej strony o hinduizmie, islamie i judaizmie. Po
dwóch pierwszych lekturach już wiem. Znalazłam odpowiedź: jestem
buddystką. Nie wszystko w buddyzmie współgra z tym, co noszę w
sobie, ale to kwestia praktyki. Ćwiczeń. A więc? Muszę mieć
figurkę Buddy, żeby móc przed nią medytować. Koniecznie w
pozycji kwiatu lotosu.
Widzę
siebie, siedzącą przed gipsową figurką. Tak teraz będzie
wyglądać moje życie. I w tej chwili obok mnie pojawia się ktoś
żywy. Nie widzę nikogo, ale czuję żywą obecność kogoś obok
mnie. Nieznajomy otacza mnie ramieniem, odwraca od gipsowej figurki,
a ja gdzieś w głębi słyszę słowa: - Pójdziesz tą drogą. [Sesja zdjęciowa]
II.
Życie
biegnie swoim torem. Rozstanie z prawie narzeczonym, pierwsza praca,
własne mieszkanie. Codzienność wypłukuje ze mnie to coś dobrego,
co zostało mi dane. Życie niesie ze sobą tyle rozproszeń. Jak to
ratować? To coś we mnie potrzebuje specjalnej przestrzeni,
samotności i ciszy.
Zaczynam
wchodzić do mijanych kościołów. Tylko wtedy kiedy są puste.
Tutaj znajduję to, czego szukam. Odzywa się we mnie ten tak silnie
doświadczony kiedyś wewnętrzny pokój. Czuję się ogarnięta
przez dobro. Za kilka miesięcy, podczas przesłuchań w pierwszych
dniach stanu wojennego, esbecy będą mi mówić, iż wiedzą, że
jestem osobą bardzo pobożną. - Ja? Pobożna? - Ach, to chyba przez to
wchodzenie do mijanych kościołów. I skąd oni o tym wiedzą?
Właściwie
już wtedy przystępowałam do komunii. Do pierwszej od bardzo wielu
lat spowiedzi przystąpię jednak dopiero za kilka dobrych miesięcy.
Ktoś pouczy mnie, że należałoby te sprawy uregulować. Nigdy nie
miałam wyrzutów sumienia w związku z tym niedopatrzeniem. Kiedy
zaczęłam przychodzić do kościoła również wtedy, gdy sprawowana
była tam msza, dane mi było przeżyć tak rozdzierający żal za
wcześniejsze grzechy, że nie miałam wątpliwości, że moja dusza
została wypalona żywym ogniem do czystości.*
Ale po
kolei. Krok po kroku. Puste kruchty kościołów z czasem przestały
wystarczać. To coś dobrego we mnie znowu ulegało rozproszeniu.
Nie znajdowałam w pustce kościoła niczego, na czym mogłabym się
skoncentrować. Pomyślałam wtedy, że jednak powinnam bywać w
kościele, gdy coś się tutaj dzieje. A więc – msza.
*
Stawałam
w drzwiach kościoła, jak najdalej od ołtarza, i patrzyłam w głąb,
koncentrując się na tym religijnym teatrum. Z czasem rozproszenie
znowu zaczęło dawać o sobie znać. Potrzebowałam bardziej
solidnego oparcia dla uwagi. Krok po kroku, z mszy na mszę, zaczęłam
przesuwać się coraz bliżej ołtarza. Moja uwaga znalazła wreszcie
solidny punkt oparcia.
Wszystko
było ważne. Patrzyłam na odsłonięty ołtarz i odkrywałam
głęboki sens każdego jego elementu. Obrus, kielich, patena. Krzyż
i świece. Symbole na ornacie. Wpatrywałam się i wsłuchiwałam w
każdy element akcji liturgicznej. Słowa i gesty celebransa.
Poszczególne, świadomie przeżywane, części Mszy świętej. Słowa
czytań i słowa modlitw.
Na
odsłoniętym ołtarzu, podczas mszy w języku, który rozumiałam –
odnalazłam wreszcie Nieznajomego. „Pójdziesz tą drogą.” To
było ponad ćwierć wieku temu. Lat kilka temu, Chrystus, tak bardzo
dotąd obecny podczas sprawowania Mszy świętej, znów ukrył się
przede mną. Niedawno odnalazłam Go ponownie. Rozpoznałam Go w
modlących się obok mnie braciach i siostrach.
* W
1981 roku zostałam wybrana do prezydium regionalnych władz
"Solidarności". Nie miałam jednak ani potrzebnej wiedzy,
ani doświadczenia. Wtedy prawie nikt tego nie posiadał. Wychodziłam
jednak z założenia, że jeśli oddam siebie i swoją dobrą wolę
do dyspozycji "Solidarności", będę miała gwarancję, że
we władzach Związku będzie o jednego podstawionego człowieka złej
woli mniej.
Czułam
ogrom odpowiedzialności. Jak sobie poradzę, ja, kruszynka, wobec
ogromu wydarzeń, w których uczestniczyłam. Następnego dnia po
wyborach była niedziela. Przez kilka minionych lat zostałam już
wewnętrznie przygotowana. Podczas Mszy świętej cała byłam w tym,
co działo się na ołtarzu. Wiedziałam, że tam jest Moc, której
potrzebuję. I przystąpiłam do Stołu Pańskiego.
Kiedy
Matka X [Być mniszką] uświadomiła mi formalną niewłaściwość tej praktyki,
natychmiast zaprzestałam przyjmowania Komunii świętej, aż do
czasu odbycia spowiedzi z całego życia.
KOMENTARZE - tutaj
APPENDIX: powyższa notka w autorskim nagraniu: [Świadectwo.audio]
.