Puk,
puk do drzwi. Przed drzwiami mieszkania grupka dzieci w czapeczkach i
szaliczkach. - Dzień dobry. Czy możemy się pobawić? - To jedna ze
scen, które pamiętam z dzieciństwa. Nie przypominam sobie, żeby
kiedykolwiek, bez ważnej przyczyny, odmówiono nam zabawy w
którymkolwiek z mieszkań w naszym domu.
*
Nasz
dom, to trzypiętrowa secesyjna kamienica w sercu miasta. Było nas
tu dziesięcioro. Pierwsze powojenne pokolenie. Ja i moi rówieśnicy,
dzieci osadników. Woźniaczęta, Kociołczęta,
Korejwięta, jak nazywała ich moja Mama. Te określenia były
zawsze pełne ciepła. Rodzeństwo, jak kocięta z jednego kojca.
Moje
nazwisko nigdy nie będzie tak odmieniane, ale też nie pamiętam,
żebym kiedykolwiek w dzieciństwie czuła się osamotniona. Zawsze
wokół były inne dzieci, a Rodzice świadomie pilnowali, żebym jak
najwięcej przebywała wśród rówieśników, bez żadnej taryfy
ulgowej z racji bycia jedynaczką.
Wokół
domu było dużo wolnej przestrzeni. Puste place po wypalonej przy
końcu wojny Starówce zamieniono w kompleks niewielkich, łączących
się ze sobą skwerków, które w późniejszych latach zabudowane
zostaną blokami. Tam, na powojenne skwerki, jako małe dziecko
chodziłam z kimś dorosłym, z dziadkiem lub babcią, gdy mieszkali
z nami.
*
W domu
mogliśmy bawić się do woli i to całkiem samodzielnie - raz u
mnie, innym razem u innych dzieci. Wszystkie drzwi były otwarte dla
naszej czeredki. Całą watahą potrafiliśmy czasami w ramach
zabawy wędrować kolejno z mieszkania do mieszkania.
Każde
z nich miało swoje tajemnice. Tu były okazałe balkony i wielkie
rozsuwane drzwi między pokojami. Tam znowu służbówka na
półpiętrze. W innych narożne pokoje zakończone okrągłymi
wieżyczkami. Jeszcze gdzie indziej nietypowa spiżarnia. Również
strych posiadał swoje tajemne zakamarki. To wszystko budziło w nas
wyobraźnię i dostarczało pomysłów do wspólnej zabawy.
Rozsuwane
drzwi, na przykład, zachęcały do organizowania występów.
Odgrywaliśmy scenki - jeden pokój był sceną, drugi widownią, a
rozsuwane drzwi kurtyną. Rodzice w tym czasie, jeśli mogli, szukali
sobie schronienia w innej części mieszkania: - Niech się dzieci
bawią.
W
jednym z mieszkań splądrowaliśmy kiedyś - pod nieobecność
dorosłych - wszystkie szafy. Po powrocie z pracy tata naszych
koleżanek zastał gromadę dzieciaków paradujących po mieszkaniu w
jego i jego żony ubraniach. Baliśmy się awantury, a on tymczasem
nie pozwolił nam zdjąć tych ciągnących się po podłodze ubrań,
dopóki nas nie obfotografował.
*
Mieszkam
tutaj do dziś [The Doors of Perception]. W kolejnych latach wyprowadzali się kolejni towarzysze
moich dziecięcych zabaw [Dobro/zło]. Na ich miejsce wprowadzały się inne
rodziny. Jednak nigdy już nie było tutaj tylu dzieci. Te rodziły
się już w blokach na nowych osiedlach. Nie widziałam też, żeby
drzwi mieszkań były tak szeroko otwarte dla ich rówieśników z sąsiedztwa, jak kiedyś były w kamienicy naszego dzieciństwa.
Do
opisania tego wspomnienia zainspirował mnie tekst Pani Łyżeczki „Siostrzyczki i braciszek”
15.01.2008
KOMENTARZE - tutaj
.